Konkurs „Relacja dla Chudego” – Daniel Pluta i UltraMaraton Bieszczadzki


Stojąc na starcie w Cisnej przypomniały mi się moje własne słowa: „Nie ogarniam ludzi, którzy biegają ultra przez noc… gdy normalni ludzie idą spać, ci zarywają noc żeby sobie pobiegać… bez sensu… mało to biegów w ciągu dnia jest do wyboru?” – ja tak mówiłem… jeszcze niedawno.

Przygotowania

Styczeń 2019

Poszukiwania biegu sezonu idą pełną parą. Chcę zamknąć rok czymś “dużym”, przynajmniej w moim mniemaniu, więc przeglądam czeluści internetów w poszukiwaniu czegoś co zadowoli moje ultraambicje. Scrolluję strony z kalendarzami biegowymi i w końcu wpada mi w oko UltraMaraton Bieszczadzki. 90km brzmi dumnie, przewyższenia też zacne, dobre 4000m w górę i w dół. Tylko ten start o północy… Przecież się nie wyśpię. Znowu. Biec czy nie biec? Biec czy nie biec? Biec czy nie biec? Oto jest pytanie. Może jednak coś innego się znajdzie? Ostatecznie się decyduję, ze względu na przewagę plusów nad minusami:

  • Jest pod koniec sezonu, jest długo, jest dużo w górę i dużo w dół;
  • Z Watahy na HBO wiem, że Bieszczady są fantastyczne;
  • Dzidziuś będzie miał już ponad 2 miesiące, więc będziemy mogli zrobić z tego rodzinny wyjazd;
  • Paulina chce zjeść naleśnika giganta w Wetlinie;
  • Do końca sierpnia można zmienić zdanie i zrezygnować, odzyskując część wpisowego.

Minusy też są. W zasadzie to jeden, ale duży. Start o północy zakłada, że przed biegiem nie zmrużę oka. Po całym dniu, zamiast iść spać, będę gonić po ciemku przez góry. Brzmi sensownie? Mając w głowie maksymę Króla Juliana “a teraz szybko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu”, opłaciłem start i pochwaliłem się żonie planami na wspólne wakacje.

Sierpień 2019

Zbliża się ostatni moment na rezygnację z Ultramaratonu Bieszczadzkiego. Nie wiedząc zbyt wiele o nocnych biegach, próbuję zasięgnąć porad u bardziej doświadczonych w tego typu imprezach znajomych. W głowie przewalają mi się tak błyskotliwe pomysły jak zarwanie nocki dwa dni przed, żeby przestawić organizm na nocną zmianę. Na szczęście opinie innych ultrasów szybko uzmysławiają mi, że jest to nie do końca sensowne podejście.

Ostatecznie zostaję na liście startowej, bez konkretnego planu na sam bieg. Jakoś to będzie. Coś się wymyśli. Ponieważ nie ma już odwrotu, klepię również nocleg oddalony o jakiś kilometr od startu. Dla mnie to dosyć istotne, ponieważ będziemy jechać całą rodziną. Żona na start mnie raczej nie podrzuci, ponieważ ktoś musi zostać z demonami. Samochodu nie wezmę, bo boję się wracać autem po takim wysiłku, więc bliskość do startu jest kluczowa. Czeka mnie zatem wieczorny spacer-rozgrzewka przed samym ultra.

10 października 2019

Zapakowani po sam sufit wyjeżdżamy dopiero popołudniem w kierunku Cisnej. Wcześniej musiałem pozamykać kilka tematów w robocie. Ostatecznie i tak jestem mega zadowolony, że udało się całą logistykę dosyć sprawnie ogarnąć. Pierwszy wyjazd z dwójką dzieci na 4 dni, więc nie ma to-tamto. Łatwiej wymienić czego nie bierzemy, niż co bierzemy. Przezorny zawsze ubezpieczony, lepiej mieć i nie użyć, niż potrzebować a nie mieć, strzeżonego… i tak dalej…

Trasa mija nam szybko. Pogoda przepiękna, Leo cały czas tłucze bajki, a Pola śpi. Małe dziecko, mały problem. W zasadzie stajemy tylko raz na karmienie, więc jeszcze przed 22 meldujemy się w Sielskim Zakątku. Całkiem spoko miejscówka. Wprawdzie nie serwują posiłków, ale jest ogólnodostępna kuchnia i, co najważniejsze, jest czysto. Na przedłużony weekend jak znalazł. Dostajemy pokój na pierwszym piętrzę i znowu w wyobraźni klepię samego siebie po plecach dodając do tego “good job mate!”. Czemu nie powiedziałem przy rezerwacji, że chcę pokój na parterze? Oj znowu będzie problem dzień po, żeby zejść po schodach. Oj będzie. Cóż zrobić, jak się nie ma w głowie, to się ma w nogach.

11 października 2019

Jedziemy zrealizować marzenie mojej żony. Kierujemy się do Chaty Wędrowca spróbować owianego legendą Naleśnika Giganta. Jest to certyfikowany bieszczadzki produkt lokalny, który swą popularnością dorównuje potworowi z Loch Ness, z tą tylko subtelną różnicą, że wspomniany naleśnik istnieje na prawdę, a potwór rzekomo nie. Wybieramy tego z jagodami. Na naszą rodzinę jeden taki naleśnik to wyzwanie zbliżone do tego co czeka mnie następnego dnia. Przegrywamy tą nierówną walkę zostawiając około 1/4 porcji na talerzu. Podziwiam ludzi, którzy wciągają takie danie na głowę. Najwyraźniej są mistrzowie w każdej dziedzinie.

Znaczniej okrąglejsi turlamy się w kierunku orlika w Cisnej, gdzie UltraMaraton Bieszczadzki ma swoje biuro zawodów. Jesteśmy jednymi z pierwszych odwiedzających, niektórzy wystawcy rozkładają jeszcze swoje namioty, my zaś czekamy w kolejce po odbiór pakietów. Tak, tak, MY. Tym razem biegnę nie tylko ja. Leon również będzie miał swój bieg – Bieg Wiewiórki na dystansie 100m następnego dnia o 15. Zamierzam wtedy być już dawno na mecie, żeby go supportować.

Całość idzie całkiem sprawnie, więc mamy jeszcze chwile na pamiątkowe foteczki oraz przejrzenie poszczególnych stoisk z fantami dla biegaczy. Robimy jeszcze spokojny spacer po Cisnej i po chwili wracamy na kwaterę. Gdy dochodzimy na miejsce, jest już ciemno. Paulina patrzy na góry, a raczej na miejsce, w którym powinno być je widać. Pochmurna noc i brak gwiazd na niebie potęgują poczucie mroku. Spoglądam w tym samym kierunku. Oczyma wyobraźni widzę siebie biegnącego granią jakiegoś szczytu. Czołówka oświetla mi wąską ścieżkę. Jestem tylko ja, góra i szlak przede mną. Będzie fantastyczna przygoda. Jaram się tym. Z obłoków marzeń wyciąga mnie żona: “Misiek!!! Jak ty tam będziesz biegł?!? Przecież tam jest ciemno jak dupie!!!”

Paulina wieczorem bierze dzieciaki na spacer, żebym ja mógł się choć odrobinę zdrzemnąć. Na wiele się to nie zdaje. Beztroskie rodzinne wakacje pozwoliły się odciąć od biegowych rozmyślań. Teraz jednak w głowie krąży mi sto milionów pytań jak to będzie, czy dam radę, czy będzie mi się chciało spać, czy się nie zgubie, itd itd. No bez kitu, stresuję się. Wolałbym biec już teraz, niż przekręcać się z boku na bok. Ostatecznie chyba nawet udaje mi się zasnąć na kilkadziesiąt minut, aczkolwiek do końca nie jestem tego pewien.

Familia wraca po ponad godzinie, co oznacza koniec drzemki. Kąpanie dzieciaków, opowiadanie bajki i ostateczne ich uśpienie ma swój finał jakieś 90 minut przed startem. Nie pozostaje mi nic innego jak zacząć się zbierać na bieg. Wychodzę z kwatery kilka minut po 23 i wolnym krokiem zmierzam na odwiedzony wcześniej orlik. Doganiam dwóch innych kompanów niedoli, spierających się dosyć głośno na temat tego co im do łbów strzeliło, żeby w nocy z piątku na sobotę biegać po lesie w Bieszczadach z własnej nieprzymuszonej woli, kiedy można było we własnym domku, w kapciach sączyć teraz zimne piwko. Razem docieramy na stadion, oddaję depozyt w ręce wolontariuszy i staję w tłumie innych wariatów gotowych zarwać sobie nockę.

Jest 23:50, ludzie wokół mnie tańczą, śpiewają, krzyczą, i wszyscy są trzeźwi. Dosyć niesamowita społeczność. Jak zawsze, jest kilku wyjątkowo głośnych specjalistów przekrzykujących się w poradach co robić lub czego nie robić gdy spotkamy na trasie niedźwiedzia. Jedni im przytakują, inni pukają się w głowy. Ja raczej staram się wyciszyć i skupić na tym co nastąpi za chwilę. Dla mnie to cały czas nowość. Do końca nie jestem pewien czego mam się spodziewać.

Pomiędzy nami lawiruje Jacek Deneka i pstryka portretówki. To właśnie teraz robi mi fotę, która przekonuje mnie, że nawet ja mogę mieć spoko profilówkę. Do tej pory nie do końca w to wierzyłem.

Kilka minut przed startem przed tłum wychodzi koleś ze strzelbą. Wszyscy witają go gromkimi brawami i okrzykami. Mirek, bo tak nazywa się organizator biegu, ostrzega nas przed błotem i misiami. Potem mówi coś jeszcze, ale do mnie niewiele dolatuje ze względu na gwar na starcie. Dobra, koniec ciepłych słówek, północ za minutę, czas brać się do roboty. Przechodzimy do odliczania.

10… 9… 8… 7… 6… 5… 4… 3… 2… 1… OGIEŃ!!!

UltraMaraton Bieszczadzki

CISNA -> PRZEŁĘCZ ROZTOKI

Ruszamy przez główną ulicę w Cisnej. Pomimo północy masa ludzi zgromadziła się wzdłuż linii startu dopingując 200 wariatów. Na razie nawet nie włączam czołówki. Raz, że moja ma trochę mało mocy, dwa że przyświeca nam hasło “czołówki wszystkich ultrasów łączcie się” i jest naprawdę wystarczająco jasno. Zaczyna się bardzo miło. Peleton prowadzi oficjalne auto Ultramaratonu Bieszczadzkiego. Kilku harpaganów wyrywa mocno do przodu. W ciemnej nocy, na prostej drodze, wyraźnie widać światła Hyundaia.

Po niecałym kilometrze odbijamy w prawo w boczną drogę. Tutaj mam nadzieję rozpocząć cześć biegu, na którą tak bardzo czekałem czyli trail. Tutaj UltraMaraton Bieszczadzki rozczarowuje mnie najbardziej. Mianowicie lecimy po asfalcie. Rozumiem, trzeba wyjść z Cisnej, ale halo! Ja tu w góry przyjechałem. Rozumiem też, że sponsor, że auto po drodze jeździ, ale ja tu biegać po tych górach przyjechałem!

Ostatecznie pierwsze 12km lecimy asfaltem. Aż do pierwszego punktu odżywczego w Roztokach. Do tego jest w miarę płasko, więc momentami wchodzę na obroty 4:30-4:40. A przede mną jeszcze 80km! Jak na razie to słabo. Wolałbym jednak jakąś leśną ścieżką gonić. Poza tym martwię się, że już na dzień dobry za bardzo zaszarżowałem i będę mieć problem z siłami na koniec biegu. Niemniej mleko rozlane, nie ma co gdybać, trzeba robić swoje.

W Roztokach robię krótki przystanek na kanapkę. Takie przyjąłem założenie, że zatrzymuję się w każdym punkcie odżywczym chociaż na kilka minut, żeby nogi cokolwiek odpoczęły. Na podium tutaj raczej nie mam szans, więc staram się pokonać całą trasę zachowawczo, żeby móc dumnie wbiec na metę. Łapię jeszcze kilka owoców od wolontariuszy i tankuję bidony do pełna herbatką. W międzyczasie Jacek Deneka pstryka mi kolejne fotki. Kilkadziesiąt minut po pierwszej w nocy ruszam w dalszą trasę.

PRZEŁĘCZ ROZTOKI -> SOLINKA

Kolejny asfaltowy kilometr mija trochę wolniej, ponieważ w biegu kończę swoją kanapeczkę. Po chwili dochodzę do rozdroża, gdzie pan sygnalizator nakazuje odbić w prawo. W końcu na szlak. Nareszcie koniec asfaltu. Zaczyna się pod górę. Kije idą w ruch. Wzniesienie nie jest duże, ale to już jest moment, kiedy zastanawiam się czy bluza była dobrym pomysłem. Jest mi dosyć ciepło. Pracują ręce oraz nogi, więc perspektyw na ochłodzenie się brak. Dopiero teraz zaczynam rozumieć kolesi, którzy stali na starcie w koszulkach na ramiączkach i krótkich gaciach.

Po dotarciu na górę, stawka jest już na tyle rozciągnięta, że zaczyna się samotny bieg. Moja czołówka marki Petzl ustawiona jest na maksymalną moc. Mimo to mam dziwne wrażenie, że relatywnie mało światła daje. Gdy patrzę pod nogi, jest w porządku. Jednak szukając ścieżki dalej przed sobą, już nie jest tak świetnie. Przydałoby się jakieś mocniejsze oświetlenie.

Lecę ścieżką ciągnącą się przez las i błogosławię organizatorów za znakomite oznaczenie trasy. Co kilkadziesiąt metrów rozwieszone są odblaskowe taśmy dające wyraźnie znać, którędy należy zmierzać. Do tego zawsze w zasięgu wzroku jest już kolejna chorągiewka. Nie ma opcji, żeby się zgubić. Nie muszę korzystać z mapy wgranej na telefon. Naprawdę wzorowo przygotowana trasa. Oznaczenie drogi cieszy tym bardziej, że przede mną kompletna ciemność. Za mną z resztą również.

W okolicach 20km staję na siku. Nie ma co zbaczać ze szlaku, przecież nikt nie patrzy. Zatrzymuję się. Przez chwilę jeszcze sapię po pokonaniu 1/5 trasy. Para leci z ust. Wokół panuje totalna ciemność. Z ciekawości wyłączam na chwilę czołówkę i uśmiecham się do siebie, że na wszelki wypadek wziąłem zapasowe baterie. Bez światła w takich warunkach to dopiero byłoby ultra.

Wsłuchuję się w nocne dźwięki lasu i gór. Nawet nie wiem czy to sowy, czy jakieś bieszczadzkie świerszczyki. Klimat jest nieziemski. Kurde, co za kosmos! Ja nigdy nie byłem po zmroku w górach. Ja w zasadzie rzadko kiedy bywam po zmroku w mieście, a nawet jeśli, to wśród cywilizacji nie ma czegoś takiego jak noc. Zawsze coś się dzieje. Zawsze jest światło latarni. Zawsze jest zasięg w telefonie. Tutaj jestem tylko ja i szlak, którym mam podążać. Jest coś majestatycznego w tym wszystkim. Gór wprawdzie za bardzo nie widać w tym momencie, ale wiem że one są wszędzie wokół. Człowiek zdaje sobie sprawę ze swojej maleńkości… no dobra, niesamowity klimat, ale trochę popłynąłem. Potrząsam głową, podciągam gacie i lecę dalej przed siebie w ciemną noc.

Kwadrans przed 3. nad ranem docieram do Solinki, gdzie robię kolejny przystanek na małe co nieco. Wolontariusze zadowoleni, że w końcu mają co robić, chętnie pomagają. A to herbatkę doleją, a to owocków podadzą. Po kilku chwilach łapię głębszy oddech i wracam na szlak.

SOLINKA -> PRZEŁĘCZ ROZTOKI

Leci się przyjemnie. Ku mojemu zdziwieniu w ogóle nie odczuwam zmęczenia. Chyba adrenalina nadal mnie niesie. Mimo, że jest to już od pewnego czasu samotny bieg, strasznie mi się podoba. To jest ten moment, kiedy mięsnie nie są jeszcze zmasakrowane, nadal biegnie się w miarę świeżo, choć czuć że pyknęło już 30km. Jedna trzecia trasy.

Kondycyjnie czuję się dobrze, skurczów jeszcze nie mam. Wiem, że prędzej czy później uśmiechną się do mnie. Wody nie brakuje, błota na razie nie widać. Jest dobrze. Wspomniane “dobrze” trwa mniej więcej do 40. kilometra. Zaraz przed kolejnym punktem odżywczym dochodzę do miejsca wycinki drzew. Szlak jest dosyć mocno rozjeżdżony przez ciężkie maszyny. To miejsce po kilkudniowych opadach zamieniło się w pokaźnych rozmiarów bagienko. Biec się dalej nie da. Przynajmniej nie w moim wykonaniu. Ja szukam na obrzeżach błotnego jeziorka miejsc, którymi można przejść najmniej brudząc sobie buty. Mam wrażenie, że straszny ze mnie delikates, ponieważ dwóch kolesi mija mnie, jakby teren przed nami w ogóle nie uległ zmianie. Nie wiem czy nie po prostu nie widzą tego bagna, czy jest im wszystko jedno. W każdym razie lecą środkiem ścieżki jak przecinaki, a ich buty wydają przy tym dźwięczne “ćlap ćlap ćlap”.

Staram się nie zwracać uwagi na stratę kilku pozycji. Wolę suche buty. Robię swoje. Balansuję na gdzieniegdzie rzuconych pniach, rozkładając na boki ręce. Mniej więcej tak wyglądał zapewne Philippe Petit, gdy pierwszy raz próbował przejść po linie. Jedna ręka wyżej, druga niżej, tyłek lata mi na lewo i prawo, dramatyczne próbując utrzymać resztę ciałka w pionie. Nie jestem osamotniony w swoich zmaganiach. Większość ultrasów wybiera podobny sposób przejścia przez błotko, co trochę podnosi mnie na duchu.

Jeden z zawodników wymija mnie na pniu leżącym obok mojego. Idzie szybciej niż ja i znacznie mniej gibie się na boki. Może w tym jest jakiś sposób. Pamiętam jak pierwszy raz poszedłem na biegówki i próbowałem wdrożyć w życie wskazówki obejrzane wcześniej na YouTube. Im bardziej się starałem postępować zgodnie z instrukcjami, tym mniej mi wychodziło. Być może tutaj również lepiej byłoby nie skupiać się na technice, tylko polecieć przed siebie jak gość przede mną? Tym bardziej, że większość bagna mam już za sobą. Dobra, kto nie ryzykuje ten nie… kurwa mać! Kilka kroków przed końcem błotka noga ześlizguje mi się z pnia i zanurza się mniej więcej do połowy łydki. Czuje to zimne, obrzydliwe błocko przepływające przez siateczkę na nosie buta i obklejające mi stopę. Bleh! Próbuję się zaprzeć drugą nogą, która również wpada mi do środka. Tym razem tylko do kostki. Nie no, kurwa… Co za dramat!

Tyle w temacie suchych butów. Nie zostaje mi nic innego jak dobiec do punktu kontrolnego, który równocześnie jest przepakiem i doprowadzić się do porządku. O ile to w ogóle możliwe. Wolnym tempem pokonuję ostatni kilometr. Każdemu krokowi towarzyszy charakterystyczne “ćlap”. Buty mam też jakieś dziwnie cięższe, ponieważ błoto obkleiło je wszystkich stron. No dramat. Jak biec?

W Przełęczy Roztoki dostaję swój worek z zapasowymi ciuchami, które z radością zmieniam. Bardzo miło jest założyć suche ubranie. Mam wszystko na zapas: koszulka, bluza, spodnie, skarpetki, nawet gacie, które również zmieniam nie przejmując się chwilowym świeceniem gołym tyłkiem przed wolontariuszami. Ostatecznie pewnie ciekawsze rzeczy już widzieli. Jednak ze smutkiem stwierdzam brak jednej rzeczy, która króluje w workach innych ultrasów. Chodzi o zapasowe buty. Być może dlatego wspomnianym wcześniej kolesiom było wszystko jedno, kiedy pędzili przez błotne bajorko. Być może i tak mają teraz suche stopy.

Mi nie pozostaje nic innego, jak z grubsza oczyścić moje Mizuno chusteczkami higienicznymi. Wiele to nie daje, na szczęście wolontariusze ratują mnie ręcznikiem papierowym, którego zużywam prawie całą rolkę. Dzięki temu pozbywam się bagnistego nadbagażu, ale niestety buty raz zamoczone, mokre do końca biegu pozostają. Wizja kolejnych 50 kilometrów w takim obuwiu wcale mi się nie uśmiecha, ale co mam zrobić? Przecież nie wrócę, ani nie odpuszczę. Nie mając innego wyboru, zakładam na suche i trochę ciepłe skarpetki, zmrożone i przesiąknięte buciory. Uczucie mało przyjemne. Ale nie ma co się rozczulać. Lecimy! Za jakiś czas odpocznę i założę suchą parę.

Tymczasem dopisuję do mojej listy życzeń drugą parę butów. Na dzisiaj moja stajnia Mizuno to jedne buty na asfalt do codziennych treningów i jedne to trailu na zawody górskie. Jeśli chcę biegać więcej, trzeba będzie poczynić drobne inwestycje w samego siebie, a właściwie to w sprzęt.

PRZEŁĘCZ ROZTOKI -> WETLINA

Po wyjściu z przełęczy Roztoki wspinam się na Okrąglik. Podejście nie jest ciężkie, a nogi chwilę odpoczęły na punkcie odżywczym, więc idzie całkiem nieźle. Dochodzę na górę i wtedy zaczyna się dziać coś dziwnego. Przed oczami pojawia mi się jakaś smuga i ogranicza pole widzenia. Co do… o… zniknęło. Zmęczenie? Niewyspanie? Słabo trochę, bo jestem gdzieś w połowie dystansu. Po chwili sytuacja się ponawia, jednak tym razem smuga jest jakby przede mną. Przecież to mgła jest, głąbie, strofuję sam siebie w myślach. Ciekawe zjawisko. Gdzieniegdzie zaczynają występować placki mgły, przez które można przebiec. Problem polega jednak na tym, że obłoki zaczynają się zagęszczać.

Po kilku kilometrach przed oczami mam samo mleko. Patrzę na zegarek. Jest 5 nad ranem. Do świtu niecała godzina. Jestem w lesie, w środku mgły. Czołówka bardziej przeszkadza niż pomaga, bo jej światło rozbija się o mleczną chmurę. Zmniejszam moc na minimum, żeby móc dostrzec elementy odblaskowe na trasie. Tylko w ten sposób jestem w stanie nawigować się dalej. Icki są widoczne, więc wiem w którym kierunku zmierzać. Jednak gęsta mgła powoduje, że nie mam pojęcia gdzie stawiać stopy. Nie wiem czy biegnę ścieżką, czy poboczem. Nie wiem też czy przede mną jest kamień albo korzeń i po chwili wywijam orła, ratując się przed upadkiem w ostatnim momencie. Tak, tam był jakiś korzeń. A może to był kamień? W zasadzie to wszystko jedno. I tak nic nie widzę. Sytuacja powtarza się jeszcze kilka razy.

Muszę znacznie zwolnić, żeby dotrzeć na metę z tą samą ilością zębów, z jaką wystartowałem. W zasadzie przechodzę do żwawego marszu. Co jakiś czas staję i nasłuchuję nocnych odgłosów. Nie słyszę nikogo za mną, ani przede mną. W zasadzie to nic dziwnego. Tak jest od dłuższego czasu, niemniej nie pogardziłbym towarzystwem w tym momencie.

Jedyne co dochodzi do moich uszu to odgłosy leśnych żyjątek, zajmujących się swoją egzystencją. Po kilku krokach potykam się ponownie i klnę siarczyście. Tym samym udaje mi się wystraszyć jakieś zwierzę siedzące w krzaczkach przy mojej trasie. Uciekając, szeleści ono trawą na tyle głośno, że ja podskakuję ze strachu i klnę siarczyście kolejny raz. Niedźwiedzia się raczej nie spodziewam, ale spotkanie z dzikiem, albo innym większym stworzonkiem w nocy w Bieszczadach raczej nie napawa mnie radością.

Wybiegam z lasu. Jestem na jakimś szczycie. Pomimo mgły truchtam powoli, starając się dostrzec przeszkody pod nogami. Nagle mgła znika. Jakby ją ktoś nożem uciął. Widoczność znakomita. Zaczyna świtać. No! W końcu można grzać! Radość jednak nie trwa długo, ponieważ po kilkudziesięciu metrach widzę przed sobą ścianę mleka. Ponownie wbiegam w mgłę. No to pobiegane. Znowu przechodzę w marsz. Ta sytuacja powtarza się kilka razy w przeciągu kolejnych kilku minut. Przynajmniej widać wyraźnie, że mgła zaczyna odpuszczać. Przetrwałem noc. Teraz powinno być z górki.

Zbiegam do Wetliny. W nogach mam już prawie 60km. 2/3 trasy. Samopoczucie dobre, choć nie powiem, odpocząłbym trochę. Zaraz będzie punkt odżywczy, przycupnę na chwilę, zjem kanapeczkę. Ognia! Lecę na złamanie karku, momentami schodząc poniżej 7min/km. Gdyby nie buff na głowie poczułbym wiatr w resztkach swoich włosów. Ważne, że jest moc. Zbieg ciągnie się już długo. Patrzę w prawo i nie wierzę. Znowu Jacek? “Hej Jacku!” krzyczę w podskoku, a Ultralover odpowiada mi najpopularniejszym gestem w sieci, czyli kciukiem uniesionym do góry. Skąd on się tu wziął? Jeszcze przez chwilę rozprawiam nad zdolnościami teleportacji Jacka Deneki, a już po chwili wbiegam do punktu odżywczego w Wetlinie.

WETLINA

Parkuję swój zadek przy ognisku z mocnym postanowieniem odsapnięcia przez kilka minut, celem zregenerowania zmęczonych dwójek i czwórek. Obok siedzi jakiś koleś. Blondyn, dłuższe włosy. Gęba jakaś taka trochę znajoma, ale kto by ich tam wszystkich spamiętał. Pewnie przebiegliśmy coś razem. Wszystko jedno. W każdym razie koleś mocno markotny. Chyba jakiś weltschmerz mu doskwiera. Ja i tak zamierzam skonsumować kanapeczkę, wolontariusze przynoszą wodę i inne rarytasy, więc mam czas, żeby zagaić. Może trzeba pocieszyć odrobinę kolegę?

Zaczynam na spokojnie. Luźne siema, siema, jak się biegnie itd. Okazuje się, że ziomkowi się już nie biegnie, bo zwyczajnie nie ma siły ani motywacji. Prąd się skończył. Po prostu już jest zmęczony. Walczył przez ostatnie kilka kilometrów, ale uznał, że to bez sensu. Odpuszcza. Czeka teraz tylko na siostrę, która ma po niego przyjechać tu za jakiś czas. “Luz, rozumiem, a kanapkę chcesz może? Mam jeszcze jedną”. Nie, on nic nie będzie jadł, jest ok.

Przed oczami miga mi mój kryzys na Sztafecie Górskiej Solo, kiedy na 50. kilometrze myślałem że będę musiał odpuścić. Miałem już dosyć wszystkiego, a najbardziej swoich cudownych batoników, które sam zrobiłem, ale które przyprawiały mnie o mdłości po spożyciu n-tego z nich. Wtedy właśnie na punkt odżywczy przyjechała Paulina i dała mi kanapkę. Najzwyklejszą kanapkę z szynką i ogórkiem. W zasadzie, jak dziś o tym myślę, to ta kanapka była do dupy. Bułka, szynka i ogórek. Bida z nędzą. Ale wtedy, to była najlepsza kanapka na świecie. Ona uratowała mi życie. Dała mi tyle energii, że mogłem kontynuować bieg.

Więc sprzedaję temu kolesiowi moją wzruszającą historię cudownie uzdrawiającej kanapki, przy okazji pytając się czy może nie zmienił zdania, i może jednak chciałby jedną z moich zajebistych, własnoręcznie zrobionych kanapek. Nie jakeś byle co. One takie na wypasie są. Bułeczka pszenna, masełko, szyneczka bez konserwantów, cheddar, majonez, ogórek, rzodkiewka, szczypiorek. Niebo w gębie. On tylko mamrocze pod nosem, że nie potrzebuje i jest na prawdę ok.

Nie daję za wygraną i dalej wciskam mu dobre rady ultrasa Pluty, o tym, że kryzys to każdy ma. Że czasami trzeba trochę odsapnąć, odpocząć. Że dobre słowo od bliskiej osoby też bardzo pomaga. A czasami to sam widok bliskiej osoby stawia na nogi, więc może jak ta siostra przyjedzie, to on odzyska wolę walki. Czuję się jak sprzedawca ubezpieczeń walczący o swój złoty strzał, albo inny specjalista MLM, który zwietrzył dobrą prowizję. A on tylko kiwa głową i co jakiś czas, bardziej chyba przez uprzejmość dodaje, że tak rzeczywiście jest i że mam rację. Ale jakoś nie daje się przekonać.

W międzyczasie kończę swoją kanapkę, mięśnie odpoczęły, więc chyba i ja muszę odpuścić mojemu nowopoznanemu koledze. Pytam dla pewności jeszcze raz, czy mogę mu w czymś pomóc, że może jednak tą kanapeczkę by wziął, bo przecież nie wiadomo ile tu jeszcze będzie czekał, ale on uparcie swoje, że spoko, że siostra już jedzie, że jest w porządku. Chyba ma mnie dosyć. Trudno. Chciałem dobrze. Ok to trzymaj się tam i do zobaczenia gdzieś na trasie. Pozdro600.

I tak oto opuszczam Wetlinę, nie wiedząc jeszcze, że właśnie poznałem Romana Ficka. Dla niewtajemniczonych, Roman Ficek jest tym dla biegów ultra, kim był Steven Segal dla filmów akcji, kiedy byłem dzieckiem. Dla bardziej niewtajemniczonych, to taki Niki Lauda wśród ultrasów. Dla ultraniewtajemniczonych, to Michael Phelps biegania po górach. Facet, który wygrywa większość imprez na których w ogóle się pojawia. Człowiek, który przebiegł sobie Łuk Karpat (2300km) w 39 dni. Szkoda, ze nie widział mojej miny jak się zorientowałem, że on to to. Muszę przyznać, że bardzo cierpliwie znosił moje złote rady. Spoko koleś.

WETLINA -> SMEREK

Wychodzę z punktu odżywczego i już po chwili przekraczam granicę Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Drobne utrudnienie polega na tym, że władze parku nie zgodziły się na dodatkowe oznaczenia trasy przez organizatora. Niemniej na ten fragment czekałem najbardziej. Przed oczami mam kardy z Watahy na HBO GO, gdzie jesienne kolory drzew na wzgórzach pokryte są poranną mgłą. Całość wygląda bajecznie i wzbudza tylko jedno uczucie: chcesz tam być. A po środku tego wszystkiego biegnę ja. No prawie. Najpierw jeszcze muszę wdrapać się w okolice Smerka, co oznacza prawie 600-metrowe podejście.

Odpalam swoje kije, bo nogi jednak już mocno odczuwają zmęczenie. Prę przed siebie co jakiś czas zmuszony do krótkiego postoju spowodowanego skurczami. Na szczęście nic poważnego. Miewałem gorsze. Walka trwa, a szczytu nie widać. Co gorsza, im wyżej się wspinam, tym bardziej zaczyna wiać. Na początku są to tylko irytujące podmuchy, ale gdy na Przełęczy Orłowicza odbijam w lewo na czerwony szlak w kierunki Smerka, zaczyna się konkretny wygwizd.

Bez kitu, łeb prawie urywa. Ci, co mówią, że tak to tylko w kieleckim, zapraszam w Bieszczady. Momentami mam problemy z utrzymaniem pionu. Gwiździ niemiłosiernie. Zrobiłbym zdjęcie, ale ręce na wietrze zmarzły mi do tego stopnia, że nie dam rady skostniałymi palcami obsłużyć telefonu. O ściągnięciu rękawiczek nawet nie myślę. Nie ma takiej opcji. Po prostu opowiem potem żonie o tym jak na bieszczadzkim wietrze źdźbła trawy falują w lewo i prawo. Jak tworzą zsynchronizowany układ taneczny i pochylają się jedno za drugim. Do tego wszystkiego wschodzące słońce rzuca jasnożółte promienie światła na krajobraz, a pochmurne niebo dodaje nieco mroczności. W sumie to może lepiej, że nie robię zdjęć. Telefonem i tak nie uchwycę tego co widzi moje oko. Jaram się więc spektakularnymi widokami, przez co zajmuję głowę. Dzięki temu nie muszę się skupiać na tym jak ciężko się wchodzi. Czas jakoś tak milej leci.

Kilka minut przed 9 rano mijam krzyż pod Smerkiem. Koniec cierpienia. Teraz zostaje tylko pokonać 600-metrowe zejście do kolejnego punktu odżywczego. Powoli staczam się w dół. Kilkadziesiąt metrów przed sobą widzę jakiegoś bałwanka. Z tą tylko różnicą, że jest szary, a nie biały. Podchodzę bliżej i stwierdzam, że to nie bałwanek. To Madzia Sedlak, okutana w kilka warstw ciepłych ubrań, co by nie zmarznąć za bardzo. Siedzi schowana w źdźbłach trawy i pstryka fotki mijającym ją biegaczom. Szanuję za wytrwałość.

Zejście do Smerka zajmuje mi niecałe 45 minut. Nogi wchodzą mi w dupę. Szczerze powiedziawszy już mam trochę dosyć. Do mety jeszcze ok 20km. Połóweczka. Co to dla mnie. Walka!

Czerwony szlak prowadzi przez kolejny kilometr wzdłuż drogi wojewódzkiej 897, aż do nieczynnego przejazdu Bieszczadzkiej Kolejki Leśnej. Tutaj trasa odbija w lewo, wzdłuż starych torów. W ten sposób do pokonania jest zaledwie pół kilometra, ale nie jest to łatwe zadanie. Trzeba stąpać po deskach pod szynami, przy czym krok co jedną deskę jest dla mnie zbyt krótki, ale pokonanie dwóch desek przy obecnym zmęczeniu to mega wyzwanie. Strasznie mnie kusi, żeby polecieć drogą wojewódzką dalej na skuśkę. Na szczęście zdrowy rozum wyperswadowuje mi ten genialny plan krótkim “a po co tu przyjechałeś bambo?”. Gonię szlakiem, będzie fajnie.

Po kilku chwilach odbijam w prawo z torów i już widzę ostatni punkt odżywczy. Z jego skraju macha mi wolontariusz i dodaje radosne “dawaj, dawaj, mamy rosołek!!”. Rosołek? Fakjes! Już idę! Melduję się w Smerku zaraz po 9:30. Mają leżaczki, mają wodę i mają na prawdę zajebisty rosołek. Wciągam na szybko dwie porcje. Jesssu, ale dobre. Zjadłbym jeszcze, ale będzie mi chlupać w bebechach przez kolejne 20 km. Jeszcze tylko chwileczka, jeszcze posiedzę 5 sekund. Dobra! Już! Z trudem podnoszę się i ruszam do mety.

SMEREK -> CISNA

Walczę z ostatnim mocnym podejściem na trasie. Musze się wdrapać ponad 500 metrów w górę na szczyt Fereczata. Ślimaczym tempem, ale twardo przed siebie, zdobywam wzniesienie o 10:30. Teraz będzie już z górki. Biegniemy! I… kurde… nie mam siły… Idę ciągnąc nogę za nogą. Może się rozkręcę.

Bardzo podoba mi się odwrócone oznaczenie kilometrów na trasie. Miło się patrzy jak do mety zostaje ich coraz mniej. Jedynka z przodu daje mi dodatkowy zastrzyk energii, który niestety kończy się po kilkuset metrach. Naprawdę jest mi już ciężko. Wymęczone mięśnie wysyłają sygnał do mózgu: “Mayday, mayday, mayday! Low fuel! Danger!”. Nie jest dobrze. Po płaskim to jeszcze jeszcze, ale nawet najmniejsze wzniesienie daje mi się we znaki i muszę przejść do marszu. Zdobywam kolejne szczyty, ale mocy nie przybywa. Na szlaku robi się tłoczno, bo łączą się tutaj wszystkie cztery trasy Ultramaratonu Bieszczadzkiego. Zawodnicy z 26km wyglądają dosyć rześko i większości z nich lekko się biegnie. Ja przy nich raczej aspiruję na psu z gardła wyrwaną wywłokę, ostatkiem sił trzymającą się na nogach. Byleby do mety… Byleby do mety…

Dochodzę do Czech. Przez chwilę trasa wiedzie wzdłuż granicy państwa. Przy Okrągliku obijam w prawo na Duże Jasło. Wyżej już nie będzie. Stamtąd jest już tylko w dół. Wprawdzie trzeba się jeszcze wspiąć na Szczawnik, Małe Jasło i Worwosokę, ale to wszystko jest choć odrobinę mniej m.n.p.m. Walczę więc z półtorakilometrowym odcinkiem, który wznosi się jakieś 60 metrów w górę. Czuję jakbym atakował K2. Nogi nie chcą iść. Głowa mówi, że szybciej będzie jak zacznę się czołgać. Prąd się kończy. Wmuszam w siebie jeszcze jeden kawałek cheddara, z nadzieją, że poprawi mi się cokolwiek. Oczyma wyobraźni widzę, że dzięki temu będę jak Mia Wallace z Pulp Fiction po zastrzyku adrenaliny w serce. Moje zdziwienie nie jest wcale wielkie, kiedy okazuje się, że ser żółty nie ma nawet odrobinę zbliżonego działania. Wlokę się dalej jak dżdżownica.

W końcu zdobywam upragniony szczyt. Jestem na Jaśle. Radość nie ma granic. Chce mi się tańczyć, tylko siły nie mam. I nagle słyszę “dzięki!”. Ę? Że ja? Rozglądam się a tu Jacek Deneka macha mi spod drogowskazu. Uśmiecham się od ucha do ucha i zastanawiam się jak on to robi. Hoffman jaki czy co? Bilokacja?

Ja prdl… ale wrypa… nie mam siły… ja prld… ale wrypa… Powtarzam sobie w kółko tą mantrę od dobrych kilku kilometrów. Mam jakieś 8 km do mety. Bełkoczę w myślach swoje hasło, żeby zająć czymś głowę. Truchtam pomimo lekkich skurczów. Dopada mnie koleś z kamerką. Kręci oficjalny filmik dla tej imprezy. Krzyczy do mnie “leć! leć!” i sam manewruje pomiędzy korzeniami. Mówisz i masz, myślę sobie. Przecież nie może potem na YouTube być, że Pluta sobie spaceruje na ultramaratonie. Zbieram w sobie ostatnie pokłady energii i rzucam się przed siebie. Całe szczęście że jest z górki. Ale będzie kozackie ujęcie. Już widzę ten wiatr we włosach… zaraz zaraz, przecież ja już prawie włosów nie mam. A te co jeszcze się ostały, skrzętnie upchałem pod Buffką. No dobra, ale ujęcie i tak może być fajne.

Nabieram więc prędkości. Śmierć mam w oczach. Rzucam kolejne bluzgi, których ilość rośnie wprost proporcjonalnie do zmęczenia i przebiegniętych kilometrów. Walczyłem z tym długo, ale nic nie mogę wskórać. Nawet nie jest mi z tego powodu przykro. Jakoś tak mi się lepiej biegnie jak sobie soczyście zaklnę. Ja prdl… ale zapierdalam! Będzie chyba życiówka na kilometr. Nic tam, że z górki. Ogień to ogień. Patrzę na zegarek, który migającym 7:15 min/km śmieje się ze mnie i pokazuje mi faka. Mina mi rzędnie, ale gnam dalej. Tej maszyny nic już nie zatrzyma.

Został mi ostatni kilometr do pokonania. Pędzę jak dżdżownica. Garmin pokazuje zawrotne 7:57 min/km. Mimo to czuję się jak rakieta. Już bliziutko. Już nawet chyba słyszę hałas dochodzący z mety. Matko i córko, byleby się nie posypać. Nagle wycinam orła i ląduję padem płaskim na ścieżce. Coś mi strzeliło w palcach w prawej stopie. Ale że w tych po środku? Dziwne. Z trudem podnoszę się i rozpatruję moje opcje. Mogę usiąść, zdjąć buty, sprawdzić co się dzieje i ewentualnie na jednej nodze doczłapać się do mety, lub zagryźć zęby, pokonać ostatnie 700-800m i ogarnąć się na spokojnie w Cisnej.

Wybieram bramkę numer 2. Gnam dalej swoim żółwim tempem. Boli jak cholera. Cośtam się stało. Może lepiej na ten moment nie wiedzieć co. Już jest bliziutko. Wypadam z lasu, przebiegam przez stary most kolejowy nad Solinką, gdzie już roi się od kibiców i kuśtykam do mety. Paulina z dzieciakami stoją na ostatniej prostej. Leon wybiega do mnie, więc biorę go za rękę i razem kończymy bieg, ponad 12 godzin od jego rozpoczęcia.

META

Wolontariusz próbuje wcisnąć mi medal, ale ja nie daję rady. Mówię mu, żeby dał Leośkowi. Ja siadam na trawie i czekam na żonę. Po kilku minutach Paula pomaga mi się ogarnąć. Czas zdjąć buty i zobaczyć co się stało. Ostatecznie nie jest źle. W jakiś magiczny sposób większy kawałek żwirku przedostał się przez skarpetę i dosyć mocno odcisnął się pomiędzy dwoma paluchami. Tak prawie do mięcha. Niemniej bardzo mnie to cieszy. Bałem się, że to coś poważnego. W mojej nomenklaturze to nadal odcisk. A odcisk, nawet tej kategorii, zagoi się w tydzień.

Jeszcze chwilę wegetuję w pięknym bieszczadzkim słoneczku. Dostaję też posiłek po biegu. Makaron z czymś. Sorry, ale niezjadliwy. W międzyczasie obserwujemy prawdziwe życiowe dramaty. Kilka osób z dystansu 52km kończy swoje zmagania, zmierzają do punktu odżywczego, żeby coś zjeść, ale niestety posiłek regeneracyjny już się skończył. Pan z obsługi proponuje herbatę. Ja bym się zeźlił delikatnie mówiąc. W zasadzie to zdążyłem w ostatnim momencie. Trochę słabo. Tym bardziej, że po mnie z koronnego dystansu na metę dobiegnie jeszcze ze 150 osób. Do tego jeszcze ileś z 52km. Ponieważ organizator podjął decyzję, że z posiłku na mecie może korzystać każdy, nawet osoby towarzyszące, to wyszło jak wyszło.

Zbieramy się powoli na kwaterę. Wolnym krokiem docieramy tam po kilkunastu minutach i w końcu mogę się na spokojnie ogarnąć. Gorący prysznic. Nie wiem kto to wymyślił, ale uwielbiam tą osobę. Spędzam pod wodą bardzo dużo czasu, aż w końcu żona pogania mnie, że trzeba się zbierać. W sumie racja. O 15 Leon ma swój Bieg Wiewiórki. Jednak stwierdza, że on nie będzie biegł, bo sam to się boi. Próbujemy go namówić, ale nic do niego nie przemawia. Ostatecznie zgadza się. Głównie przekonuje go wizja małego upominku dla wszystkich uczestników. Zaciskam kciuki w nadziei, żeby to były klocki Lego, jednak śmiem wątpić. Poza tym młody nie chce biec sam. No więc jakie mam opcje? Idę z nim na start. Kolejne 100 metrów raczej różnicy mi nie zrobi.

Rozgrzewkę dla maluchów prowadzi Marcin Świerc. Niesamowicie słodko wyglądają nie do końca skoordynowane skłony, przysiady i pajacyki w wykonaniu 4 i 5-latków. Gdy już wszyscy są zwarci i gotowi, stają na starcie i czekają na sygnał. Ja stoję obok trasy biegu. Po chwili Marcin wydaje komendę i maluchy rzucają się do biegu.

Przez pierwsze 2 albo 3 metry próbuję dotrzymać im kroku, ale niestety 90km w nogach robi swoje. Nie daję rady i wymiękam pokonany przez dzieci. Na szczęście Leo jest tak pochłonięty rywalizacją, że nie zauważa braku ojca obok. Dobiega do mety sam. Ja kilka chwil po nim. Razem idziemy na koronację zwycięzców. Junior dostaje swój własny medal oraz upominek dla dzieci – ser żółty w plasterkach. Edam Rycki. Sprawdzam jeszcze raz, czy to przypadkiem nie zwidy. Nie. To naprawdę ser żółty. “Tato, to na pewno dla mnie?” – pyta mnie moje dziecko. “Dobre pytanie synku… może im się coś pomyliło…”. Ja rozumiem, że sponsor i w ogóle. Ale serio? Ser żółty? Może ja mam jakieś dziwne oczekiwania odnośnie “upominku dla dzieci”. Ale niech ktoś kto ma dziecko odpowie sobie na pytanie, czy to jest fajny gadżet dla 5-latka….

Kilka dni po powrocie do domu Madzia Sedlak udostępni galerię z biegu dzieci, a junior trafi na jej okładkę. Zdecydowanie bardziej fotogeniczny chłopak niż jego tata. To raczej po mamusi.

Jedziemy jeszcze raz do Chaty Wędrowca. Naleśnik Gigant będzie idealną formą uzupełnienia braków energetycznych. Na miejscu okazuje się, że tak samo pomyślała połowa uczestników Ultramaratonu Bieszczadzkiego. Kolejka po stolik ciągnie się dobre kilkadziesiąt metrów przed lokalem. Ze dwie albo trzy godziny czekania. Odpuszczamy i ostatecznie kończymy jakieś knajpie na pizzy. Zaczyna łapać mnie zmęczenie. W zasadzie to prawie zasypiam nad talerzem. Wracamy więc na kwaterę i od razu udaję na spoczynek. Paulina w jakiś magiczny sposób ogarnia sama dwójkę dzieci, a ja śpię 13 godzin.

DZIEŃ PO

Moje obawy były słuszne. Kolejny raz bluzgam siebie samego pod nosem, próbując zejść po schodach na parter do kuchni. Zanim się tam dotaczam, Paulina już prawie kończy przygotowywać śniadanie. Pocieszam się tym, że czuję się w miarę wyspany. Regeneracja zapewne jeszcze trochę potrwa, ale jestem na dobrej drodze.

Pogoda jest na tyle znakomita, że odbywamy jeszcze familijną przechadzkę po okolicy. Spacer wzdłuż torów Bieszczadzkiej Kolejki Leśnej to dla dzieci mega frajda. Poza tym udaje nam się wdrapać nawet na Jeleni Skok. Przyznaję, nie na samą górę, ze względu na moją niedyspozycyjność, ale i tak jest fajnie. Takie mini wakacje.

Nogi całkiem przyzwoicie to wszystko znoszą. Spacer po płaskim jest w miarę bezproblemowy. Przeszkody pojawiają się na ewentualnych schodach lub gdy po dłuższej przerwie trzeba wstać. Wtedy rozruszanie zastygłych mięśni zajmuje dobre kilka minut.

Stwierdzam, że poszło mi naprawdę dobrze. Organizm zniósł ten wysiłek lepiej niż przyzwoicie, więc powoli zaczynam planować kolejne biegi. Oczywiście apetyt rośnie w miarę jedzenia, zatem musi być dłużej, wyżej i bardziej. Już nie mogę się doczekać!

Garść statystyk

WYŻYWIENIE

Na trasę wziąłem:

  • Cheddar, który okazał się być mega hitem. Wchodził doskonale, nawet na ostatnim etapie biegu;
  • Kabanosy były takie sobie. Dla mnie zbyt suche. Na początku ok, ale przy zmęczeniu musiałem je popijać ogromnymi ilościami wody;
  • Batoniki energetyczne, które zrobiłem sam. Mega proste, mają dużo kalorii, ale są również mocno słodkie. Od połowy dystansu miałem ich dosyć i powodowały odruch wymiotny;
  • Kanapki były super. Nadal nie rozumiem, dlaczego ten Romek nie chciał ich spróbować. Najlepiej wchodziły te z jasnego pieczywa. Razowe okazało się równie suche jak kabanosy. Następnym razem wezmę tylko jasne bułki.

Jedyny problem stanowiło pakownie jedzenia. Folia aluminiowa nie sprawdza się zupełnie, ponieważ gdy namoknie, wchodzi w reakcję z jedzeniem i pozostawia metaliczny posmak na serze i kanapkach. Natomiast papier do pieczenia, którego użyłem do batoników jest zbyt sztywny i rozwija się nawet w plecaku. Muszę poszukać innego rozwiązania.

SPRZĘT

  • Plecak Grivel 5l – Niby mały, ale wystarcza w zupełności, a w nim: jedzenie, powerbank, kurtka i kilka innych najpotrzebniejszych rzeczy;
  • Kije Black Diamond – bardzo mi pomogły odciążyć uda;
  • Czołówka Petzl Actik – w lesie dawała radę, ale generalnie nie jestem z niej zadowolony. Inni zawodnicy mieli czołówki dużo większej mocy. Przez większość czasu biegłem sam i zwyczajnie brakowało mi światła;
  • Buty: Mizuno Daichi. Jak zwykle spisały się na medal. Otarcie na koniec biegu to nie ich wina. Poza tym jednym incydentem, moje stopy po biegu wyglądają jak pupcia niemowlęcia, mimo że od 40km buty były przemoczone;
  • Ciuchy – Ze względu na chłodną noc: Długie spodnie i bluza, a pod spodem koszulka z krótkim rękawem. Do tego rękawiczki i Buff na głowę.

KPI

  • Trasę pokonałem ze średnią prędkością 7:16km/h;
  • Spaliłem niecałe 6000 kcal;
  • Piłem tylko wodę i herbatę;
  • Najszybszy kilometr zrobiłem w tempie 4:40 (kawałek asfaltu w drodze do Roztok), a najwolniejszy zajął mi 26,5 minuty (przepak w Roztokach);
  • Ostatnie 10km, pomimo ogromnego zmęczenia, było moją czwartą najszybszą dychą podczas biegu. Szybciej zrobiłem tylko pierwsze 30km. Cała reszta, czyli od 31 do 80km zajęła mi więcej czasu.

WYNIK

W koronnym dystansie Ultramaratonu Bieszczadzkiego wystartowały 172 osoby ze 193 zgłoszonych. 33 z nich (niecałe 20%) odpuściło, odpadło na trasie lub nie zmieściło się w 17-godzinnym limicie. Mi całość zajęła 12 godzin i 13 minut, co daje 22 miejsce OPEN (ze stratą 2:40 do zwycięzcy) i 7. w kategorii M30.

PODSUMOWANIE

Ogólnie udana impreza. Jak każda, ma swoje plusy i minusy. Według mnie największe zalety to:

  • Fragment przez Bieszczadzki Park Narodowy, ze względu na fenomenalne widoki;
  • Oznaczenie trasy na najwyższym poziomie. Ani razu nie musiałem zaglądać do telefonu, żeby sprawdzić track;
  • Punkty odżywcze: na bogato. Niczego nie brakowało, dużo ciepłych posiłków;
  • Wolontariat: Znakomicie. Mega pomocni ludzie, ale to w zasadzie chyba standard na wszystkich imprezach ultra;
  • Bieg dla dzieci: Super sprawa, fajnie że można pokazać dzieciakom choć kawałek tego klimatu.

Niestety minusów też z mojego punktu widzenia było sporo, co trochę dziwi, bo to już 7. edycja tej imprezy. Do tego organizator ma na koncie inne biegi rzeźnikowe. Do ideału jeszcze trochę brakuje:

  • Trasa: sporo asfaltu. Pierwsze 12km do Roztok głównie prowadziło drogą. Nie dałoby rady puścić trasy jakąś leśną ścieżką? Wiem że z przodu jechał Hyundai i pewnie taki był układ ze sponsorem, ale może postarać się bardziej o trail? Nie wystarczyłoby żeby oklejone auto pojechało 1-2km, a potem puścić ludzi w las? Po to tam przyjechaliśmy przecież;-)
  • Eko: Temat mega popularny, sam zwracam na to mocno uwagę: Dostałem pakiet startowy, w którym był super plecaczek, a to wszystko zapakowane w worek foliowy. Nie prościej wykorzystać właśnie ten plecaczek? Taniej i bardziej eko. Podobnie w kwestii informatora. Szkoda papieru, dlaczego nie ma wersji online? Sporo organizatorów stosuje już takie rozwiązanie;
  • Bieg dla dzieci: miały być upominki dla dzieci po biegu, a tym upominkiem okazał się ser żółty. No lipa straszna. Kto to wymyślił? Obstawiam, że ktoś kto nie ma dzieci;
  • Expo: Trochę spóźnione. Wiem że logistycznie to duże wyzwanie, jednak to nie jest pierwsza edycja tej imprezy. Gdy ja odbierałem pakiet, Garmin dopiero się rozkładał. Dziwię się też że nie było stoiska Hoka – jednego z głównych sponsorów. No chyba że rozstawiło się jeszcze później;
  • Meta: Tutaj największa wtopa, czyli posiłek regeneracyjny. Widziałem ludzi którzy dobiegali na metę głodni i zmęczeni, a okazywało się że z ciepłych rzeczy jest dla nich tylko herbata. Nie wiem jak była liczona ilość posiłków, ale coś tutaj nie zagrało. Dla mnie to mega ważny punkt. Każdy kto przebiegnie kilkadziesiąt km po górach, jest zwyczajnie głodny. Jedzenia nie powinno zabraknąć, dużo osób marudziło i wcale im się nie dziwię;
  • Godzina startu dystansu 90km. Dlaczego 00:00?. Wg mnie limit 17h pozwala na przesunięcie startu np. na 3 nad ranem, żeby ludzie zdążyli złapać cokolwiek więcej snu. Próbowałem namówić swoich znajomych na ten bieg, ale to był punkt który ich skreślał, bo bali się zarwać całą noc. Ja z resztą też się tego mocno obawiałem. Ale być może takie było zamierzenie, że to jest bieg “dla twardzieli”;-)

Ostatecznie miło wspominam tą imprezę. Pogoda bardzo dużo pomogła i dzięki niej biegło się również znakomicie. Cieszę się, że wziąłem w tym udział. Mam nadzieję jeszcze kiedyś wrócić w Bieszczady.

fot. Jacek Deneka/UltraLovers